Drugi film w reżyserskim dorobku Keitha Behrmana to szczery, wrażliwy obraz młodości i wiążącego się z nią paradoksu, polegającego na tym, że potrafi być ona zarówno fascynująca, jak i przerażająca. Nie może być inaczej, skoro to czas podejmowania pierwszych ważnych decyzji, kształtowania się tożsamości, a zarazem moment, w którym wszystko odczuwamy najmocniej. Dotyczy to też głównego bohatera "Giant Little Ones". Jest nim siedemnastoletni Franky, członek szkolnej drużyny pływackiej, skonfundowany po tym, jak jego ojciec decyduje się opuścić rodzinę, by żyć z innym mężczyzną. Sprawy idą jeszcze dalej, kiedy podczas urodzinowej imprezy, ku zdziwieniu dziewczyny Franky’ego, dochodzi do niedwuznacznej sytuacji pomiędzy nim a jego najlepszym przyjacielem. W jednej chwili z popularnego i lubianego w szkole chłopaka staje się wyrzutkiem.

Trójkę bohaterów filmu Philippe’a Lesage’a łączy nie tylko młodość, ale i to, że każde z nich przeżywa właśnie pierwszą miłość. Uczucie zarazem piękne, choć i niełatwe do okiełznania, zwłaszcza gdy w głowie kotłuje się naraz wiele sprzecznych myśli. Przebywający w szkole z internatem 16-letni Guillaume coraz bardziej zafascynowany jest swoim najlepszym przyjacielem, mając świadomość, jak wielkie niesie to ze sobą ryzyko. Z kolei jego siostra Charlotte powoli zdaje sobie sprawę, że niewłaściwie ulokowała swoje uczucia, gdy jej chłopak zaczyna przebąkiwać o chęci prowadzenia otwartego związku. Tę układankę dopełnia Félix, który podczas letniego obozu zakochuje się w swojej rówieśniczce Beatrice. Tam, gdzie pojawiają się uczucia, nie ma miejsca na konformizm, zwłaszcza że pierwsza miłość rządzi się swoimi prawami.

Sam (Gregg Sulkin) i Brady (Garrett Clayton) są najlepszymi przyjaciółmi, urządzającymi imprezy, na których dzwonią do nieznajomych i robią sobie z nich żarty. W trakcie jednej z tradycyjnych spotkań nieświadomie wykręcają numer do psychopaty. Ich wspólny wieczór szybko przeradza się w koszmar, kiedy niepozorny dowcip przynosi ze sobą krwawe konsekwencje.